środa, 30 lipca 2014

Przeszłość:Część I

      Wykładowca, pan Hook, produkował się na podwyższeniu z dębowego drewna, usiłując przekazać nam całą zawiłą historię słowa... właściwie to nie pamiętam jakiego. Przykładna uczennica z ciebie, co, Vido? Uniosłam głowę dotychczas opartą na lewej dłoni i rozejrzałam się. Jak na studentów pierwszego roku przystało większość przysypiała. Zdaję się włącznie ze mną. Spojrzałam na zeszyt leżący przede mną, przeznaczony do notowania. Pusta biała przestrzeń raziła mój rozespany wzrok.
      Westchnęłam.
      Znowu nic nie pamiętam z wykładu. Świetnie. Ale co poradzić, gdy etymologia jest tak nudna?
      - Przenieść się na inny kierunek – zasugerowała idąca obok mnie Alice, śmiejąc się.
      - Znowu myślałam na głos? - spytałam. Pokiwała głową. - I nie zauważyłam jak wychodziłyśmy?
      - Owszem.
      Dałam jej kuksańca w ramię i ruszyłyśmy w kierunku wyjścia z uczelni. Porywające wykłady pana Hooka były ostatnimi na dziś. Czas cieszyć się upragnioną wolnością! Przynajmniej przez te czternaście minut, podczas jazdy autobusem do domu. W porywach do siedemnastu jeśli są korki, potem już tylko zakuwanie zastraszającej ilości materiału lub, jak w moim przypadku, praca i dopiero zakuwanie. To śmieszne, wszyscy tak pchają się na te studia, a potem okazuje się, że lepiej było szukać pracy, bo to co się tu dzieje, jest niczym druga szkoła średnia. Tylko jest się pełnoletnim.
      Półprzytomna pomachałam Alice na pożegnanie i sięgnęłam do kieszeni kurtki. Wydobyłam z niej klucze i chwilę siłowałam się z kłódką od zapięcia roweru. Tak, mam dziewiętnaście lat, niebawem dwadzieścia, a przemieszczam się przy pomocy roweru. Zarzuciłam torbę na ramię i ruszyłam w drogę. Rozkoszowałam się słodkimi chwilami nicnierobienia, wiatrem we włosach i ciepłym słoneczkiem. Mój dom znajdował się niedaleko od uczelni, w dzielnicy małych domków, takich jakie wynajmowały bądź kupowały młode małżeństwa. Tanie ale przytulne. Doprawdy cudem go kupiłam. Jako wychowanka sierocińca nie miałam zbyt wiele pieniędzy na start w dorosłość, a jednak. Chociaż z drugiej strony cena była tak niska, że nie zdziwiłabym się znajdując jakieś zwłoki w piwnicy.
      Dotarłszy na miejsce poprowadziłam rower przez niezbyt dokładnie skoszony trawnik i pozostawiłam na werandzie. Wskoczyłam do domu, rzuciłam torbę na podłogę i podreptałam do kuchni. Szklanka soku pomarańczowego, bułka z makiem, chwila na przebranie się w coś wygodniejszego i jazda do pracy. Ciężkie jest życie studenta.
***
      Moim superszybkim środkiem transportu, który zjeżdżając z górki potrafi rozwinąć jakieś 20 km/h, skręcałam w wąskie, kręte uliczki Londynu starając się nie rozjechać jakiegoś szczura lub uderzyć w przewrócony kosz na śmieci. Niezbyt ciekawa okolica, przyznam, jednak czasem fascynujące wnętrze ma brzydkie opakowanie.
      Jadąc do pracy zawsze przypomina mi się omawianie mitologii greckiej na angielskim i historii. Większość moich znajomych jęczała na samą myśl o tej, niegrubej, książce. Ja jednak czułam radosne podniecenie. Mitologia fascynowała mnie od najmłodszych lat i właściwie fascynuje do dziś.
      Wiesz, że oprócz naszego świata są miliony innych? Czasem przeplatają się z naszym niczym ogromny i skomplikowany warkocz, czasem są bardziej odległe niż gwiazdy. Jeden świat jest tak dokładnie spleciony z naszym że jego mieszkańcy chodzą po naszej ziemi, a my oddychamy ich powietrzem. Jedyne, co sprawia, że nikt nie ma o tym pojęcia, to fakt, iż ludzie nie mogą zobaczyć tamtego świata. Tak jakoś zostali stworzeni, że nie widzą. Tylko ja potrafię. Żyję w obu tych światach. Co ciekawe, mam na imię Vida – od łacińskiego „vide” czyli widzieć. Nie wiem dlaczego tak jest, ani kto mnie tak nazwał, w każdym bądź razie tak jest i kropka.
      Bycie mną wcale nie jest takie świetne jakby się zdawało. Widzenie Ukrytego Świata - bo tak też się zwało, przynajmniej według tych, których spotkałam – i Ukrytych przynosi niekiedy przerażające sytuacje. Kiedy miałam osiem lat w autobusie szkolnym siedział duch dziewczynki. Zmasakrowanej dziewczynki. Nie będę opisywać jak konkretnie, ale u ośmiolatki wywołało to histerię. Widywałam wszystko co tylko może chodzić, pełzać czy latać, a przynajmniej mam taką nadzieję.
      Pracuję dla Jaques'a De'Larose, grubego, zielonkawego, pokrytego brodawkami goblina, który twierdzi, że ma francuskie korzenie. Dziś zastałam go tradycyjnie na zapleczu jego małego sklepu z magicznymi roślinami, gdzie przekładał niebieskie buraki z jednej brudnej skrzynki do innej, równie brudnej.
      - Witaj, Jaques – przywitałam się, opierając rower o ścianę sąsiedniego budynku.
      - Miło cię widzieć, Vido – odparł, przyglądając się wyjątkowo blademu burakowi. - Dziś niewiele przesyłek, ale daleko – westchnął. - Wszyscy przestawiają się na ten cały internat. Kto by to widział! Boginie i mistyczne potwory przy kampoterach i w internatach... - mruczał, lekko bulgocząc i kręcąc głową z dezaprobatą.
      - Komputerach i internecie – poprawiłam go, uśmiechając się lekko.
      - Jaka to różnica? Zaraz będę musiał się utrzymywać tylko ze sprzedaży roślin – jęknął.
      Zrozumiałam, że to już koniec naszej rozmowy, toteż ruszyłam po przesyłki. Jaques nigdy zbyt wiele nie rozmawiał, chyba że klient chciał kupić kilogram tojadu za najniższą możliwą cenę. Wtedy strasznie się wykłócał i wyskakiwały mu małe grzybki na czole. Oprócz sklepu z magicznymi roślinami prowadził też pocztę w Ukrytym Świecie, stąd właśnie owe przesyłki, które mam dostarczyć. Tak, pracuję jako listonosz doręczający kartki świąteczne bogom, duchom i demonom wszelkich mitologii. A nawet takim stworzeniom o których ludzie nie mają pojęcia.
      Zgarnęłam dziwnie pachnące paczuszki wszelkich możliwych kształtów i przejrzałam adresatów. Harpie, syreny, zombie, dwa wampiry i wyrocznia delficka. Zapowiada się długi spacer. Wrzuciłam przesyłki do torby i wróciłam po rower. Jaques był zbyt zajęty liczeniem śpiewających ogórków, by usłyszeć moje pożegnanie.
***
      Zapinałam torbę jednocześnie ignorując piekący ból przedramienia. Harpie były dziś wyjątkowo nie w humorze i przy odbieraniu paczki podrapały mnie swoimi długimi szponami. Wspaniale! Zaraz jadę do wampirów, ale nie mogę tego zrobić z krwawiącą raną na ramieniu. Zapamiętać, na spotkania z harpiami ubierać się w grubsze ubrania. Zatamowałam krwawienie starą koszulką znalezioną na dnie torby i zorientowałam się, że moja kurtka nosi także ślady spotkania z syrenami, ale to woda. Wyschnie.
      Teraz tylko do zombie w opuszczonej fabryce, wampirów w tunelu metra i do tej nieszczęsnej wyroczni delfickiej. Na moje szczęście aktualnie zrobiła sobie wycieczkę krajoznawczą po Londynie i zatrzymała się w jednym z muzeów.
      Mknęłam zatłoczonymi ulicami mijając zdenerwowanych ludzi w autach ale także wiedźmy na miotłach tuż nad ich głowami, jednorożce pasące się w Hyde Parku czy chmurę czarnego dymu z iskrzącymi się na czerwono oczami. Chwila. Znałam tę chmurę.
      - Dylan! - krzyknęłam, wirując między autami. Chmura zatrzymała się i zaczęła przybierać kształt wysokiego ciemnowłosego chłopaka z iskierkami w czarnych oczach i zawadiackim uśmiechem. Oczywiście nikt tego nie zauważył. Może jedynie jedna wilkołaczyca odwróciła głowę za nim.
      - Jak leci, Vida? - spytał, gdy byłam już dostatecznie blisko by mój marny ludzki słuch mógł go usłyszeć.
      - Marnie – wskazałam ranne ramię. - Pamiętaj, że harpie lubią używać swych szponów.
      Dylan zaśmiał się.
      - Każdy o tym pamięta – mruknął, jawnie mając ze mnie ubaw.
      Czy to nie jest zabawne, że celtycki bóg zna się na zachowaniach harpii z greckich mitów? Hah, ale tak to tu działa. Zeus gra z dżinnami w karty, a meduzy balują z wilkołakami. W Ukrytym Świecie są wszyscy ci, których ludzie wzięli za bogów czy potwory.
      - Chcesz ze mną jechać? - spytałam. Widząc jego minę dodałam. - Teraz mam tylko zombie, dwa wampiry i wyrocznię.
      Wzruszył ramionami. Chyba się zgodził.
***
      Zombie był dziś zapewne najedzony, więc obyło się bez większych komplikacji. Z wampirami nie poszło tak łatwo. Cieszyłam się, że Dylan poszedł ze mną, w przeciwnym wypadku zapewne rzuciłyby się na moje krwawiące ramię. Odbierając paczki tak im oczy lśniły, że przeszedł mnie dreszcz, a sądziłam, że nic mnie już nie przestraszy. Co ciekawe, chmura czarnego dymu z czerwonymi ślepiami potrafi odstraszyć liczące sobie wieki wampiry. Nigdy nie zrozumiem Ukrytych.
      Dotarliśmy do tymczasowego miejsca pobytu wyroczni delfickiej, mojego ostatniego przystanku przed nocnym zakuwaniem. Dwie nimfy, zapewne służące wyroczni (która wbrew mitom wcale nie była człowiekiem), nakazały Dylanowi zostać, na co zirytował się i jego czarne oczy przez chwilę jarzyły się czerwonym blaskiem.
      Ruszyłam niepewnie za jedną z nimf. Wyrocznia zajmowała salę pełną półprzezroczystych tkanin we wszelkich możliwych kolorach.
      - Witaj, Vido – odezwała się cichym, melodyjnym głosem. - Masz coś dla mnie?
      - Zaiste – odpowiedziałam, wyjmując paczkę dla wyroczni. To byłoby niegrzeczne odezwać się pospolitym „no”.
      Podałam przesyłkę prosto w jej smukłe dłonie, starając się nie patrzeć na nią. Nie wolno patrzeć na tak starożytnych Ukrytych bez pozwolenia. Nie kończy się to dobrze. Blada dłoń wyroczni musnęła moją i Ukryta drgnęła. Wyrwała mi paczkę i położyła obok siebie. Wzięła głęboki wdech.
      - Biedna Uwięziona Między Światami – odezwała się. Głos miała jakiś taki inny. - Czeka cię przerażający los. Widzę mnóstwo dziwnych stworzeń w twojej przyszłości, widzę walkę... Pilnuj się, Vido, a przetrwasz to. Pilnuj się i nie strać siebie – szepnęła, po czym padła na swoje łoże.
      Przestraszyłam się, że zrobiłam coś wyroczni, ale nimfa uspokoiła mnie. Wyrocznia oddychała równomiernie i chyba spała.
***
      - I jak było? - odezwał się Dylan, gdy na miękkich nogach wychodziłam z muzeum.
      - Dziwnie. Przez chwilę myślałam, że uszkodziłam wyrocznię – wyznałam, podchodząc do roweru. - Pogadałabym, ale wiesz, ludzkie życie wzywa – westchnęłam, odgarniając włosy. Wspominałam, że mam gęste czarne loki?
      - Doprawdy nie rozumiem co takiego widzisz w tym ludzkim życiu bez latania, magii i w ogóle...
      - Na szczęście nie musisz rozumieć. Miło było cię widzieć, Dylan – pomachałam mu na pożegnanie i ruszyłam w drogę powrotną.
      Spodziewałam się zastać pogrążonego w blasku ulicznej latarni źle skoszonego trawnika i małego domku z brzydką zieloną farbą, czyli widok jaki witał mnie zawsze po szkole czy pracy. Jednak zastałam coś zupełnie innego.
      Najpierw przetarłam oczy, niedowierzając. Potem poczułam jednocześnie wściekłość, jak i bezsilność. Ktoś tu był. Był i wszystko zniszczył. Zwęglona trawa śmierdziała niemiłosiernie, spalone prawie na popiół belki, jeszcze parę godzin temu podtrzymujące sufit, sterczały smętnie dymiąc lekko. Po ganku nie było śladu, zachowały się jedynie ściany nośne i to w beznadziejnym stanie. Wszystko wyglądało tak, jakby podczas mojej nieobecności wybuchł tu olbrzymi pożar i to tylko w zakresie mojej kwadratowej części osiedla. To było podejrzane. I to bardzo.
      W tej chwili wolałam jednak poddać się zwykłym ludzkim odczuciom, w tym, żalowi i złości. Chłonęłam ten widok, przypominający krajobraz piekła, ze łzami w oczach. Wszystko, co miałam było tu. Wszystko, co miałam było kupką popiołów i zwęgloną trawą.
      I co teraz?

2 komentarze:

  1. Normalni ludzie otrzymują ode mnie co najmniej dwie uwagi na temat co mogliby poprawić. Nie jesteś normalna :).

    Ps. Spróbuj też pokombinować trochę z mitologią epigpską

    OdpowiedzUsuń
  2. ZAJE...fajne ;)
    Fabuła mnie wciągnęła, a Vida nie wydaje się taką typową Mary Sue.
    Lecę czytać dalej.
    T.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz! Każda Twoja uwaga pomaga mi być lepszą pisarką.