Wykładowca, pan Hook,
produkował się na podwyższeniu z dębowego drewna, usiłując
przekazać nam całą zawiłą historię słowa... właściwie to nie
pamiętam jakiego. Przykładna uczennica z ciebie, co, Vido? Uniosłam
głowę dotychczas opartą na lewej dłoni i rozejrzałam się. Jak
na studentów pierwszego roku przystało większość przysypiała.
Zdaję się włącznie ze mną. Spojrzałam na zeszyt leżący przede
mną, przeznaczony do notowania. Pusta biała przestrzeń raziła mój
rozespany wzrok.
Westchnęłam.
Westchnęłam.
Znowu nic nie pamiętam
z wykładu. Świetnie. Ale co poradzić, gdy etymologia jest tak
nudna?
- Przenieść się
na inny kierunek – zasugerowała idąca obok mnie Alice, śmiejąc
się.- Znowu myślałam na głos? - spytałam. Pokiwała głową. - I nie zauważyłam jak wychodziłyśmy?
- Owszem.
Dałam jej kuksańca w
ramię i ruszyłyśmy w kierunku wyjścia z uczelni. Porywające
wykłady pana Hooka były ostatnimi na dziś. Czas cieszyć się
upragnioną wolnością! Przynajmniej przez te czternaście minut,
podczas jazdy autobusem do domu. W porywach do siedemnastu jeśli są
korki, potem już tylko zakuwanie zastraszającej ilości materiału
lub, jak w moim przypadku, praca i dopiero zakuwanie. To śmieszne,
wszyscy tak pchają się na te studia, a potem okazuje się, że
lepiej było szukać pracy, bo to co się tu dzieje, jest niczym
druga szkoła średnia. Tylko jest się pełnoletnim.
Półprzytomna
pomachałam Alice na pożegnanie i sięgnęłam do kieszeni kurtki.
Wydobyłam z niej klucze i chwilę siłowałam się z kłódką od
zapięcia roweru. Tak, mam dziewiętnaście lat, niebawem
dwadzieścia, a przemieszczam się przy pomocy roweru. Zarzuciłam
torbę na ramię i ruszyłam w drogę. Rozkoszowałam się słodkimi
chwilami nicnierobienia, wiatrem we włosach i ciepłym słoneczkiem.
Mój dom znajdował się niedaleko od uczelni, w dzielnicy małych
domków, takich jakie wynajmowały bądź kupowały młode
małżeństwa. Tanie ale przytulne. Doprawdy cudem go kupiłam. Jako
wychowanka sierocińca nie miałam zbyt wiele pieniędzy na start w
dorosłość, a jednak. Chociaż z drugiej strony cena była tak
niska, że nie zdziwiłabym się znajdując jakieś zwłoki w
piwnicy.
Dotarłszy na miejsce
poprowadziłam rower przez niezbyt dokładnie skoszony trawnik i
pozostawiłam na werandzie. Wskoczyłam do domu, rzuciłam torbę na
podłogę i podreptałam do kuchni. Szklanka soku pomarańczowego,
bułka z makiem, chwila na przebranie się w coś wygodniejszego i
jazda do pracy. Ciężkie jest życie studenta.
***
Moim
superszybkim środkiem transportu, który zjeżdżając z górki
potrafi rozwinąć jakieś 20 km/h, skręcałam w wąskie, kręte
uliczki Londynu starając się nie rozjechać jakiegoś szczura lub
uderzyć w przewrócony kosz na śmieci. Niezbyt ciekawa okolica,
przyznam, jednak czasem fascynujące wnętrze ma brzydkie opakowanie.
Jadąc do
pracy zawsze przypomina mi się omawianie mitologii greckiej na
angielskim i historii. Większość moich znajomych jęczała na samą
myśl o tej, niegrubej, książce. Ja jednak czułam radosne
podniecenie. Mitologia fascynowała mnie od najmłodszych lat i
właściwie fascynuje do dziś.
Wiesz, że
oprócz naszego świata są miliony innych? Czasem przeplatają się
z naszym niczym ogromny i skomplikowany warkocz, czasem są bardziej
odległe niż gwiazdy. Jeden świat jest tak dokładnie spleciony z
naszym że jego mieszkańcy chodzą po naszej ziemi, a my oddychamy
ich powietrzem. Jedyne, co sprawia, że nikt nie ma o tym pojęcia,
to fakt, iż ludzie nie mogą zobaczyć tamtego świata. Tak jakoś
zostali stworzeni, że nie widzą. Tylko ja potrafię. Żyję w obu
tych światach. Co ciekawe, mam na imię Vida – od łacińskiego
„vide” czyli widzieć. Nie wiem dlaczego tak jest, ani kto mnie
tak nazwał, w każdym bądź razie tak jest i kropka.
Bycie mną
wcale nie jest takie świetne jakby się zdawało. Widzenie Ukrytego
Świata - bo tak też się zwało, przynajmniej według tych,
których spotkałam – i Ukrytych przynosi niekiedy przerażające
sytuacje. Kiedy miałam osiem lat w autobusie szkolnym siedział duch
dziewczynki. Zmasakrowanej dziewczynki. Nie będę opisywać jak
konkretnie, ale u ośmiolatki wywołało to histerię. Widywałam
wszystko co tylko może chodzić, pełzać czy latać, a przynajmniej
mam taką nadzieję.
Pracuję
dla Jaques'a De'Larose, grubego, zielonkawego, pokrytego brodawkami
goblina, który twierdzi, że ma francuskie korzenie. Dziś zastałam
go tradycyjnie na zapleczu jego małego sklepu z magicznymi
roślinami, gdzie przekładał niebieskie buraki z jednej brudnej
skrzynki do innej, równie brudnej.
- Witaj,
Jaques – przywitałam się, opierając rower o ścianę
sąsiedniego budynku.- Miło cię widzieć, Vido – odparł, przyglądając się wyjątkowo blademu burakowi. - Dziś niewiele przesyłek, ale daleko – westchnął. - Wszyscy przestawiają się na ten cały internat. Kto by to widział! Boginie i mistyczne potwory przy kampoterach i w internatach... - mruczał, lekko bulgocząc i kręcąc głową z dezaprobatą.
- Komputerach i internecie – poprawiłam go, uśmiechając się lekko.
- Jaka to różnica? Zaraz będę musiał się utrzymywać tylko ze sprzedaży roślin – jęknął.
Zrozumiałam,
że to już koniec naszej rozmowy, toteż ruszyłam po przesyłki.
Jaques nigdy zbyt wiele nie rozmawiał, chyba że klient chciał
kupić kilogram tojadu za najniższą możliwą cenę. Wtedy
strasznie się wykłócał i wyskakiwały mu małe grzybki na czole.
Oprócz sklepu z magicznymi roślinami prowadził też pocztę w
Ukrytym Świecie, stąd właśnie owe przesyłki, które mam
dostarczyć. Tak, pracuję jako listonosz doręczający kartki
świąteczne bogom, duchom i demonom wszelkich mitologii. A nawet
takim stworzeniom o których ludzie nie mają pojęcia.
Zgarnęłam
dziwnie pachnące paczuszki wszelkich możliwych kształtów i
przejrzałam adresatów. Harpie, syreny, zombie, dwa wampiry i
wyrocznia delficka. Zapowiada się długi spacer. Wrzuciłam
przesyłki do torby i wróciłam po rower. Jaques był zbyt zajęty
liczeniem śpiewających ogórków, by usłyszeć moje pożegnanie.
***
Zapinałam
torbę jednocześnie ignorując piekący ból przedramienia. Harpie
były dziś wyjątkowo nie w humorze i przy odbieraniu paczki
podrapały mnie swoimi długimi szponami. Wspaniale! Zaraz jadę do
wampirów, ale nie mogę tego zrobić z krwawiącą raną na
ramieniu. Zapamiętać, na spotkania z harpiami ubierać się w
grubsze ubrania. Zatamowałam krwawienie starą koszulką znalezioną
na dnie torby i zorientowałam się, że moja kurtka nosi także
ślady spotkania z syrenami, ale to woda. Wyschnie.
Teraz tylko
do zombie w opuszczonej fabryce, wampirów w tunelu metra i do tej
nieszczęsnej wyroczni delfickiej. Na moje szczęście aktualnie
zrobiła sobie wycieczkę krajoznawczą po Londynie i zatrzymała się
w jednym z muzeów.
Mknęłam
zatłoczonymi ulicami mijając zdenerwowanych ludzi w autach ale
także wiedźmy na miotłach tuż nad ich głowami, jednorożce
pasące się w Hyde Parku czy chmurę czarnego dymu z iskrzącymi się
na czerwono oczami. Chwila. Znałam tę chmurę.
- Dylan!
- krzyknęłam, wirując między autami. Chmura zatrzymała się i
zaczęła przybierać kształt wysokiego ciemnowłosego chłopaka z
iskierkami w czarnych oczach i zawadiackim uśmiechem. Oczywiście
nikt tego nie zauważył. Może jedynie jedna wilkołaczyca
odwróciła głowę za nim.- Jak leci, Vida? - spytał, gdy byłam już dostatecznie blisko by mój marny ludzki słuch mógł go usłyszeć.
- Marnie – wskazałam ranne ramię. - Pamiętaj, że harpie lubią używać swych szponów.
Dylan
zaśmiał się.
- Każdy
o tym pamięta – mruknął, jawnie mając ze mnie ubaw.
Czy to nie
jest zabawne, że celtycki bóg zna się na zachowaniach harpii z
greckich mitów? Hah, ale tak to tu działa. Zeus gra z dżinnami w
karty, a meduzy balują z wilkołakami. W Ukrytym Świecie są
wszyscy ci, których ludzie wzięli za bogów czy potwory.
- Chcesz
ze mną jechać? - spytałam. Widząc jego minę dodałam. - Teraz
mam tylko zombie, dwa wampiry i wyrocznię.
Wzruszył
ramionami. Chyba się zgodził.
***
Zombie był
dziś zapewne najedzony, więc obyło się bez większych
komplikacji. Z wampirami nie poszło tak łatwo. Cieszyłam się, że
Dylan poszedł ze mną, w przeciwnym wypadku zapewne rzuciłyby się
na moje krwawiące ramię. Odbierając paczki tak im oczy lśniły,
że przeszedł mnie dreszcz, a sądziłam, że nic mnie już nie
przestraszy. Co ciekawe, chmura czarnego dymu z czerwonymi ślepiami
potrafi odstraszyć liczące sobie wieki wampiry. Nigdy nie zrozumiem
Ukrytych.
Dotarliśmy
do tymczasowego miejsca pobytu wyroczni delfickiej, mojego ostatniego
przystanku przed nocnym zakuwaniem. Dwie nimfy, zapewne służące
wyroczni (która wbrew mitom wcale nie była człowiekiem), nakazały
Dylanowi zostać, na co zirytował się i jego czarne oczy przez
chwilę jarzyły się czerwonym blaskiem.
Ruszyłam
niepewnie za jedną z nimf. Wyrocznia zajmowała salę pełną
półprzezroczystych tkanin we wszelkich możliwych kolorach.
- Witaj,
Vido – odezwała się cichym, melodyjnym głosem. - Masz coś dla
mnie?- Zaiste – odpowiedziałam, wyjmując paczkę dla wyroczni. To byłoby niegrzeczne odezwać się pospolitym „no”.
Podałam
przesyłkę prosto w jej smukłe dłonie, starając się nie patrzeć
na nią. Nie wolno patrzeć na tak starożytnych Ukrytych bez
pozwolenia. Nie kończy się to dobrze. Blada dłoń wyroczni musnęła
moją i Ukryta drgnęła. Wyrwała mi paczkę i położyła obok
siebie. Wzięła głęboki wdech.
- Biedna
Uwięziona Między Światami – odezwała się. Głos miała jakiś
taki inny. - Czeka cię przerażający los. Widzę mnóstwo dziwnych
stworzeń w twojej przyszłości, widzę walkę... Pilnuj się,
Vido, a przetrwasz to. Pilnuj się i nie strać siebie – szepnęła,
po czym padła na swoje łoże.
Przestraszyłam
się, że zrobiłam coś wyroczni, ale nimfa uspokoiła mnie.
Wyrocznia oddychała równomiernie i chyba spała.
***
- I jak
było? - odezwał się Dylan, gdy na miękkich nogach wychodziłam z
muzeum.- Dziwnie. Przez chwilę myślałam, że uszkodziłam wyrocznię – wyznałam, podchodząc do roweru. - Pogadałabym, ale wiesz, ludzkie życie wzywa – westchnęłam, odgarniając włosy. Wspominałam, że mam gęste czarne loki?
- Doprawdy nie rozumiem co takiego widzisz w tym ludzkim życiu bez latania, magii i w ogóle...
- Na szczęście nie musisz rozumieć. Miło było cię widzieć, Dylan – pomachałam mu na pożegnanie i ruszyłam w drogę powrotną.
Spodziewałam się zastać pogrążonego w blasku ulicznej latarni źle skoszonego trawnika i małego domku z brzydką zieloną farbą, czyli widok jaki witał mnie zawsze po szkole czy pracy. Jednak zastałam coś zupełnie innego.
Najpierw
przetarłam oczy, niedowierzając. Potem poczułam jednocześnie
wściekłość, jak i bezsilność. Ktoś tu był. Był i wszystko
zniszczył. Zwęglona trawa śmierdziała niemiłosiernie, spalone
prawie na popiół belki, jeszcze parę godzin temu podtrzymujące
sufit, sterczały smętnie dymiąc lekko. Po ganku nie było śladu,
zachowały się jedynie ściany nośne i to w beznadziejnym stanie.
Wszystko wyglądało tak, jakby podczas mojej nieobecności wybuchł
tu olbrzymi pożar i to tylko w zakresie mojej kwadratowej części
osiedla. To było podejrzane. I to bardzo.
W tej
chwili wolałam jednak poddać się zwykłym ludzkim odczuciom, w
tym, żalowi i złości. Chłonęłam ten widok, przypominający
krajobraz piekła, ze łzami w oczach. Wszystko, co miałam było tu.
Wszystko, co miałam było kupką popiołów i zwęgloną trawą.
I co teraz?
Normalni ludzie otrzymują ode mnie co najmniej dwie uwagi na temat co mogliby poprawić. Nie jesteś normalna :).
OdpowiedzUsuńPs. Spróbuj też pokombinować trochę z mitologią epigpską
ZAJE...fajne ;)
OdpowiedzUsuńFabuła mnie wciągnęła, a Vida nie wydaje się taką typową Mary Sue.
Lecę czytać dalej.
T.