niedziela, 14 września 2014

Teraźniejszość III "Dzieci Lasu to obrońcy istot żywych"

      Dlaczego, gdy już mamy masę problemów zawsze dopadają nas kolejne? Są niczym wygłodniałe sępy, im więcej cię zjedzą, tym więcej ich jest. W moim przypadku na domiar złego, czyli wczepienia się megazłej wiedźmy w moją łydkę, doszło jeszcze pałętanie się wokół nas tej bladej jak śmierć Specrty, która nie robiła nic innego prócz wkurzania wszystkich wokół. Ach, no i jeszcze okazało się, że Dylan ma kota.
      Bynajmniej nie wiem czy to dobrze, czy źle. Ot taki czarny futrzak chodzi po domu i wpycha swoje wielkie ego w każdy kąt. Usiądziesz na kanapie, on i jego mniemanie o sobie zaraz przychodzą i żądają drapania za uchem. Odpalisz komputer, przybywa i zanosi się donośnymi miauknięciami by zwrócić twą uwagę na ubytki w misce. Wystarczy tylko koło niego przejść i rzucić krótkie spojrzenie byś dostał listę wytycznych czego potrzebuje mruczek. Ale, by tego nie było zbyt mało, Dylan woła go Otchłań. Zapytany dlaczego, odparł:
      - Właściwie nazywa się Francis, ale co by to było gdybym ja, jako ten wielki i potężny demon, bóg ciemności, miał kota imieniem Franek? Dlatego wołam go Otchłań.
      W odpowiedzi uniosłam jedynie brwi, a kot miauknął, jakby potwierdzając me myśli, że do atramentowoczarnego futra pasuje jedynie Otchłań.
***
      Natomiast rano nie liczyło się nic, prócz czasu, którego miałam zbyt mało. Nieważne były rozczochrane włosy, niewyprasowana bluzka czy niedopita herbata. Ważny był autobus i fakt, że odjeżdża. Ledwo zdążyłam do niego wsiąść.
      Na uczelni czas mija zawsze w jeden z dwóch sposobów: pierwszy, czyli czas pędzi na łeb na szyję, i nim się obejrzysz już po zajęciach, lub numer dwa, co jest dużo częstsze - ciągnie się w nieskończoność i złośliwie nie chce przyspieszyć. Dziś był typ numer dwa. Jeden z najgorszych typów numer dwa. Nie mogłam się skupić, chciało mi się spać, a litery majaczyły przed oczami niczym sztuczna mysz przed nosem Otchłani. Już na pierwszej przerwie między wykładami odnalazłam Alice i przez dziesięć minut jęczałam jej jak bardzo nienawidzę szkoły. Ale potem zgodnie przytaknęłam, że Ukryci mają gorsze problemy i grzecznie ruszyłam na kolejne zajęcia.
      Nie wiem dlaczego, ale od samego początku wydawało mi się, że mamy kilkoro nowych studentów, z czego wszyscy wyglądali bardzo podobnie, co nasunęło myśli o wymianie międzynarodowej. Z tym, że nic o wymianach nie było mówione, nowi kurczowo wpatrywali się we mnie, chodzili za mną i, co chyba jest najgorsze, wydawali się być niewidoczni dla reszty studentów. Każdy, czy to chłopak, czy dziewczyna miał soczyście zielone oczy i brązowe włosy. Kojarzyli mi się nieubłaganie z drzewami, a gdy jeden mnie minął, zdawało mi się, że słyszę szum lasu. Nie wspomniałam o tym Alice, ale było to bardzo niepokojące.
      Zbyt niepokojące.
***
      Krzywiąc się wyszarpnąłem nóż ociekający brudnożółtą i śmierdzącą krwią z ciała niebieskawej istoty. Wytarłem go o jej błoniaste skrzydło, po czym schowałem. Rozejrzałem się uważnie szukając innych przedstawicieli tego gatunku, jednak między drzewami nic nie majaczyło. 
      Ruszyłem biegiem przed siebie dokładnie przeczesując wzrokiem las. Był niesamowicie gęsty, do tego stopnia, iż pomimo godziny dwunastej i pięknego słońca na niebie, tu panował niemal mrok. Wiekowe dęby szeptały między sobą, a smukłe brzozy tańczyły w rytm wiatru.
      Wtem, dostrzegłem to, czego szukałem. Kamienny krąg. Pośrodku niego spalona na popiół trawa, wokół ślady walki. Świeże ślady. Pociągnąłem nosem. Unosił się tu zapach starożytnej magii. Kątem oka dostrzegłem błysk. Uniosłem mały, błyszczący kamyk z ziemi i przyjrzałem mu się. Gemma, zwana magicznym kamieniem. Jest bardzo zwodnicza, bo niewiadomo jak działa, natomiast osoba, która jej tu użyła, chyba przeżyła, bo nie widzę żadnego trupa. Choć z drugiej strony przeciwnika również. 
      Czyżby to było to miejsce, w którym byle nastolatka pokonała jedną z najpotężniejszych czarownic średniowiecza?
      Wiemy o czym myślisz, Wędrowcze Zza Gór - wyszeptały drzewa. - To tu czwórka dzieciaków zaledwie uszła z życiem przed potężną Morrigan, jednak co to za życie z jej duszą między sobą...
      Uśmiechnąłem się pod nosem. Teraz wystarczy odnaleźć te dzieciaki i przerwać jej żywot raz na zawsze.
***
      Gdy w końcu opuściłam mury uczelni przywitało mnie słońce, które złośliwie postanowiło schować się za burzowymi chmurami akurat w chwili przekraczania przeze mnie progu. Przyjemnie byłoby być Heliosem i rządzić się słońcem właśnie w takiej chwili.
      Westchnęłam i opatuliłam się szczelniej cienką kurtką. Zaczęłam rozmyślać o napuszczeniu Spectry na Otchłań i co by z tego wyszło, gdy usłyszałam dziwnie znany głos wołający mnie. Przystanęłam i rozejrzałam się. Pod jednym z drzew, które zdobiły drogę na uczelnię stała para osób w mym wieku. Przy dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że znam tę dwójkę i podjęłam ryzyko podchodząc z uśmiechem. 
      Dopiero na odległość kroku poznałam, że to moi znajomi z sierocińca - drobna, blondwłosa Annie i rudy, piegowaty Harry, który skrywał twarz za ogromnymi okularami przeciwsłonecznymi.
      - Vida, jak miło cię widzieć! - zaświergotała Annie, szczerząc swoje małe śnieżnobiałe ząbki. 
      - Was także. Jak mnie znaleźliście? - odparłam, uśmiechając się.
      - Steven również się tu uczy, wspominał coś, że widział cię na liście, a że akurat po niego przyszliśmy i zobaczyliśmy ciebie, to uznaliśmy, że cię zawołamy i sprawdzimy, czy pamiętasz pokraki z sierocińca - zaśmiał się Harry, a jego zęby wydały mi się zbyt białe i długie.
      - Więc co u ciebie Vida? - kontynuowała Annie, a Harry zdawał się zorientować, że przyjrzałam się jego uzębieniu, bo spochmurniał natychmiast.
      - Nieźle - odparłam. - A u ciebie?
      - Otworzyłam mały sklep z ubraniami i różnymi takimi... - rozpoczęła swój śpiewny monolog, a ja znając średnią długość takiej wypowiedzi, zawczasu się wyłączyłam. 
      Przyjrzałam się natomiast Harry'emu, który oprócz okularów był cały zakryty i usilnie trzymał się pod drzewem. Ciekawe czy Annie wie, że jest wampirem. Ciekawe co on sam o tym myśli. Powinnam mu powiedzieć, że wiem?
      - To Steven! Wybacz nam, Vida, musimy iść. Do następnego razu - nim się obejrzałam Annie zakończyła monolog, jak i całe spotkanie. Cóż, Harry musi sobie sam radzić z wampiryzmem. I tak ma dobrze, że nie żyje jak te wampiry z krypty Mortis. Brr...
      Ruszyłam w drogę powrotną do mego tymczasowego domu myśląc o tym, jak wiele problemów mają Ukryci z racji tego, że są Ukrytymi. Dlaczego w sumie nie możemy żyć w tym samym świetle dnia co ludzie? No, wampiry to proste, ale reszta?
      Wtem kątem oka dostrzegłam ruch. Przeszedł mnie dreszcz, a krok przyspieszył. Usłyszałam cichy brzęk metalu i świst. Gwałtownie zmieniłam kierunek i puściłam się biegiem. Na zakręcie obejrzałam się kto mnie goni. 
      Nie kto inny jak ci nowi studenci. Siedmiu albo ośmiu. Wszyscy z łukami i krótkimi mieczami. Widok budzący strach, natomiast ja musiałam wyglądać komicznie biegnąc przerażona wśród londyńczyków goniona przez coś, czego nie widzą.
      Kilka skrętów w mniej znane uliczki i w panice się zgubiłam. Trafiłam na ślepą uliczkę w nieznanej mi części miasta. Cofnęłam się tak bardzo, że plecami tuliłam zimny mur. Widziałam ich sylwetki majaczące na tle jasnej części miasta. Widziałam jak się zbliżają, unosząc broń. Śpiewali coś cicho, jakby szepcząc:
      - Dzieci Lasu to obrońcy istot żywych... Dzieci Lasu to obrońcy istot żywych... Dzieci Lasu to obrońcy istot żywych...
      A potem czułam już tylko ciemność i silną dłoń zaciśniętą na nadgarstku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz! Każda Twoja uwaga pomaga mi być lepszą pisarką.